Wpływ innych: dar czy udręka?
Przypomniał mi się eksperyment sprzed wielu lat, który przeprowadził psycholog na szkoleniu dla menedżerów jednej z firm. Brałam w nim udział i choć miał miejsce około 15 lat temu pamiętam go do dziś. Na koniec warsztatu psycholog zaprosił grupę do udziału w badaniu. Wyjaśnił, że będzie to okazja, abyśmy porównali swoje wyniki z wynikami kolegów z konkurencyjnej firmy. Polecenia brzmiało: weźcie do rąk długopisy i na mój sygnał „start” uderzajcie nimi w kartkę tak, by postawić jak najwięcej kropek w czasie trzech minut. Następnie zliczymy kartki i porównamy wyniki.
Zadanie było absurdalne, ale grupa wykonała je z zapałem. Na przykładzie tego ćwiczenia dowiedzieliśmy się, że wykorzystując dwa czynniki: zaufanie do eksperta i element konkurencyjności, daliśmy się uwieść.
A jak to jest w życiu? W czyje buty wchodzimy?
W życiu ulegamy wpływowi społecznemu. Już jako dzieci uczymy się uległości (czytaj posłuszeństwa) wobec naszych rodziców. Następnie taką postawę wzmacnia w nas szkoła, a potem praca. Sprzyja temu system nagród i kar. Ocena w szkole, decyzje władz uczelni o pozostawieniu lub nie na studiach, awans w pracy poprzez docenienie przez szefa, groźba zwolnienia w sytuacji porażki, itd.
Ulegamy, bo chcemy być lubiani, akceptowani i doceniani. Ten, kto łamie „umowę społeczną” (czytaj normę) naraża się na śmieszność, czasami ostracyzm. Niekomfortowo żyje się „odmieńcom”. Mózg ludzki ze swej natury leniwy, nie zachęca do przełamywania konwencji. Korzysta raczej z autopilota. Podsuwa nam gotowe rozwiązania, typu: nawyki, przyzwyczajenia, automatyczne scenariusze, z których korzystaliśmy w dzieciństwie, podczas dorastania i w wieku dorosłym. Stąd, uleganie wpływom innych, wydaje się, iż jest naturalnym stanem zachowania człowieka. Badacze (Aronson) wymieniają również inne przejawy wpływu społecznego takie jak: identyfikacja z autorytetem i internalizacja, czyli przyjęcie za swój czyjegoś poglądu.
Kiedy mamy gotowy wzorzec na myślenie, czy zachowanie, gdy naśladujemy celebrytów albo ekspertów wówczas nasze życie jest łatwiejsze. Życie mózgu jest łatwiejsze. Nie musi niczego specjalnie kombinować, wystarczy, że czerpie z postępowania innych.
Chętnie identyfikujemy się z autorytetami. Jeśli granicą nie jest system wartości, włączamy pilota-naśladowcę i żyje się nam łatwiej.
Internalizujemy (uwewnętrzniamy) te zachowania, które wydają się nam słuszne. Jak pokazują badania, jeśli kilka osób wyraża jakiś pogląd, w stosunku do którego mamy odmienne zdanie, wówczas jesteśmy gotowi przychylić się do ich opinii. Kierujemy się tzw. społecznym dowodem słuszności.
W większości sytuacji wpływ społeczny nie jest niczym złym. Pomaga przetrwać. Ułatwia żyć. Ale istnieją liczne fakty, które pokazują, że przybiera on często formę autorytarną. Najlepszym przykładem jest faszyzm i komunizm.
Adolf Eichmann, który podczas wojny był odpowiedzialny za zagładę wielu milionów ludzi, w czasie procesu sądowego mówił o czystości sumienia, tłumacząc, iż wykonywał jedynie rozkazy wodza i działał w imię posłuszeństwa prawu swojego państwa. Jego uległość stała się zgubna.
Podobnie uległość religijnej wspólnoty Mount Karmel, której przewodził David Koresh. Absolutne posłuszeństwo wobec lidera wspólnoty zakończyło się zbiorowym samobójstwem w 1993 roku, w Waco w Teksasie. Ludzie zjednoczeni w niej przez wiele lat zastraszani i przygotowywani na najście „niewiernych” woleli zadać sobie śmierć w nadziei, że pewnego dnia ich Bóg – Koresh powróci na ziemię, aby rozgromić wrogów.
„Efekt Wertera”, polegający na podejmowaniu aktów samobójczych po zadaniu sobie śmierci przez sławną osobę miał miejsce w Stanach Zjednoczonych po śmierci Merylin Monroe. Zanotowano tam w ciągu dwóch pierwszych miesięcy od śmierci gwiazdy wzrost samobójstw o 198 przypadków.
A zatem, co możemy zrobić, aby ograniczać wpływ społeczny na nasze życie? Psychologowie poznawczy zwracają uwagę na refleksyjność i krytyczne myślenie. Zachęcają, abyśmy przed podjęciem decyzji, np. o zakupie kolejnej rzeczy, czy choćby polisy ubezpieczeniowej zadali sobie trud pytania „czy kupiłbym tę polisę, gdyby ten facet nie byłby taki sympatyczny?”. Innym sposobem jest pozycja Adwokata Diabła, czyli kogoś, kto kwestionuje, zaprzecza, szuka dziury w całym. Możemy sami dla siebie być takimi adwokatami, ale fajnie, jeśli w swoim otoczeniu mamy kogoś, kto wkurza nas wprawdzie tym, że kontestuje, ostatecznie jednak pobudza nasz mózg do wysiłku. Jeżeli działamy w grupie, to pojawienia się odmieńca, odgrywa ważną rolę, zabezpiecza przed rutyną i schematycznym działaniem. Sprzeczność poleceń wydawana przez szefów, choć nielubiana, również okazuje się pomocna w wytrącaniu mózgu z jazdy na autopilocie.
A zatem, jeśli do tej pory nie docenialiśmy ludzi odmiennych od nas, czas zacząć na nich patrzeć łaskawym okiem.
Wpływ innych: dar czy udręka?